środa, 16 stycznia 2013

Django, have you always been alone?

" D-J-A-N-G-O. The "D" is silent. "

Nie jesteśmy pokoleniem wychowanym na westernach.
Mało który z nas czytał Winnetou, oglądał te naiwne i niedorzeczne filmy z rewolwerowymi pojedynkami o południu, czy fascynował się dzikością i pustką zachodu północnej Ameryki.
Ja również nie znam tych uczuć, przełknąłem zaledwie pare spaghetti westernów Sergio Leone, kojarzę jakiś z Yumą w tytule(nie,nie ten o ściąganiu rzeczy z Niemiec) i tyle.

Natomiast, widzicie, gdybyśmy urodzili się w USA jakieś pół wieku temu byłoby po prostu ....inaczej.
Stąd nie dziwi mnie zachwyt amerykańskiej publiczności nad tym (uwaga,policzek dla psychofanów Tarantino) średnim,dobrym filmem.
Django, mówiąc wprost, nie zachwycił, nie zmusił do refleksji, nie sprawił żebym poczuł właśnie tę iskrę. Oczywiście starsi recenzenci widzą w tym rozliczenie z okresem niewolnictwa, powiew świeżości w temacie pastwienia się nad bogu winnymi murzynami.

Tarantino, po pokazaniu swojej wersji relacji niemiecko-żydowskich w trudnych czasach II Wojny Światowej, zabrał się za temat niewolnictwa.

Wszystko zrealizował w konwencji przytoczonego już wcześniej spaghetti westernu, okraszył postaciami żywcem wyjętymi z filmów Sergio Leone lub powieści o tamtym okresie. Z jednej strony wytworne meloniki i szyte na miarę garnitury, z drugiej obdarte jeansy, szelki, brak zębów i południowy akcent.
Murzyni to z kolei bezlitośni wojownicy walczący między sobą, by zdobyć lepsze warunki u swoich Panów, lub coś pokroju zwierząt pozbawionych zmysłów i idących powoli na rzeź.
Na całe szczęście Django nie jest filmem rasistowskim.
Jednym z niewielu rzeczy jakie mi się spodobały, było pokazanie relacji między jednym z plantatorów, a jego starym już, służącym.
Plantator wie, że bez pomocy czarnych, którzy będą lepiej traktowani nie zdoła panować nad resztą,ufa mu i łamie dla niego wszelkie znane wówczas konwenanse, drugi z kolei już dawno odkrył w sobie dobrego zarządce i prawdziwie po bratersku kocha i szanuje przyjaciela, jakim jest jego opiekun.


Dobra,koniec,koniec. Nie oglądacie przecież Django dla pokazania wyzwolenia czarnych. Tarantino jest w dobrej formie. Krew się leje, trupy bryzgają wnętrznościami, ciała odlatują na dziesiątki metrów.
Biali giną dziesiątkami, często poprzez legendarne strzały z biodra, reżyser wybucha na milion kawałków, mnóstwo jest spokojnych dialogów, które błyskawicznie zamieniają się w rzeź wszystkich widocznych na ekranie.
Tarantino ma fantazję, czasem nawet zaskakuje. Co cieszy, to nieprzewidywalność fabuły.
Poza głównym szkieletem, nie jesteśmy w stanie posklejać reszty, a co za tym idzie film nie nuży. Brakuje mi trochę odniesień do popularniejszych stereotypów, może nawet umieszczenia jakiejś historycznej postaci.
Cieszy Christopher Waltz, chociaż w 80 procent składał się z archetypu postaci z Bękartów Wojny.
Po prostu ma ten niepowtarzalny sposób gry i manierę, jakiej nie ukryje, ani nie da rady zmienić.
Z kolei Jamie Foxx błyszczy.
Nie emanuje taką epickością jak Clint Eastwood, jednak w kapeluszu i lenonkach jest prawdziwym Django, który poszukuje swej (sic!) Brunhildy.
Ostatnio trochę zepchnięty na boczny tor, chociaż wciąż zdolny, Tarantino uwielbia przecież takich.Z kolei DiCaprio już dawno zerwał z wizerunkiem z Titanica i sceny z jego udziałem do najlepsza część filmu. Prawdziwa esencja.


Dobry też jest soundtrack, chociaż jeśli widzieliście Bękarty to dopasowanie piosenek do scen was nie zadziwi, niemniej jednak warto tych utworów poszukać w necie, sam tytułowy(taki sam jak w Django z 1966 o białym mścicielu) jest już świetny i wprowadza dobrze w kreowany przez Tarantino świat.

Niemniej jednak, Django to średniak, jednak ogląda się go świetnie. Uwierzcie mi, to o wiele lepsza opcja, niż żeby to był wybitny film niemożliwy do obejrzenia. Dlatego lećcie do kin, płaćcie i i oglądajcie. Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz