czwartek, 13 grudnia 2012

Love actually

Od dłuższego czasu chciałem napisać o Kevinie....
Jednak nawet pisanie losowych zachętek do obejrzenia danego,a nie innego filmu wymaga szczypty rzetelności.
A ja Kevina oglądałem bodajże pare lat temu i nie pamiętam największych "smaczków", czy najlepszych momentów tego filmu.

Natomiast jakiś czasu temu w oczy mi się rzucił omawiany dzisiaj tytuł. Znałem go już od dawna, lecz jest na tyle dobry, że nie miałem nic przeciwko obejrzeniu ponownie. No i napisaniu Wam o nim.



I oto....tadam...robimy tydzień filmów szumnie zwanymi komediami romantycznymi.
(Chociaż moja męska duma w środku,gdy oglądam tego typu produkcje.)
Komedie oczywiście kończą się dla każdego happy-endem, w przeciwieństwie do życia czego niektórzy nie rozumieją.
No cóż, pewnie dlatego właśnie powstały. Pomijając to, że ten gatunek jest bardzo łasy na wplatanie lokowania produktu i promuje wyłącznie "ładne buzie" to czasem możemy znaleźć wśród tego stosu już nie powiem czego, prawdziwe perełki.
I właśnie je mam ochotę Wam zaprezentować.



Akt pierwszy.Scena pierwsza: "To właśnie miłość". (brr, mi się zimno robi, gdy czytam to w myślach)

W Love actually jest wg reżysera zawartych 10 historii, które postanowił naraz przedstawić, ew. odrobinę połączyć i sprezentować widzom. Dodatkowo okraszył je odpowiednimi piosenkami, zatrudnił dobrych aktorów i w ten oto sposób mamy naprawdę dobry film. Co prawda, gdybyśmy usunęli wszystkie sceny ze słowem "miłość" to pozostałoby minus 40 minut filmu, jednak ta papka jest całkiem zjadliwa nawet dla takich malkontentów jak ja.



Za co lubię Love actually? Za pare świetnych scen. Takich, które przemawiają do widza i sprawiają, że zaczyna chociażby współczuć bohaterom. Za ładną bajkę jaką nam serwuje. Że w pracy wyłącznie się romansuje, a smutni pisarze jeżdżą do Francji odzyskać równowagę. No i za pokazanie Londynu w taki sposób, że mogło to by być obojętnie jakie inne miasto. Coś czego Polacy jeszcze nie rozumieją kręcąc filmy osadzone w Warszawie.

Główne historie są żywcem zerżnięte z kanonów gatunku, jednak pare zabiegów kosmetycznych i dorzucenie drugoplanowych wstawek sprawia, że Love actually ogląda się tak znośnie. Podziwiam też dozę humoru przeplatanego z odrobiną smutnych scen. Wzbogacę trochę ten tekst i dorzucę wam pare klipów, byście mogli spróbować odrobiny tego czym was częstuję.



Taka dygresja na koniec. Love actually ląduje oczywiście w kategorii zwanej "do obejrzenia z drugą osobą", gdyż nakręci was na złudzenie, że każdy ma swoją drugą połówkę i jej znalezienie to cel w życiu, co jest złudną iluzją każdego filmu tego typu.
No i to, że Listy do M były na nim wzorowane więc jeśli wam się nie podobały to i protoplasta pewnie was znudzi. Ja jeszcze nie oglądałem Listów, i na razie się nie zapowiada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz