wtorek, 18 grudnia 2012

Crazy stupid love

Zgodnie z zapowiedzią kontynuujemy tydzień filmów z gatunku komedii romantycznych.
W moim świecie tydzień nie trwa tyle samo co w Waszym, więc czasem odstępy między wpisami mogą być dosyć dziwne, jednak bez obawy: będzie i 3., ostatni wpis. Potem już żadnych ściem dla zakochanych, obiecuję.


Czemu Crazy stupid love? Ponieważ duet "Ryan Gosling i Emma Stone" jest całkiem niezły, a by film nie popadł w skrajność obsadzono również Steve'a Carella, który świetnie zrównoważył balans tego filmu.
Tym razem nie spotkamy się z monologami dlaczego to kobiety są złe,a albo faceci nieczuli.Lub na odwrót, lub na wspak, lub przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Filmom łatwo popaść w ten schemat, jednak twórcy tym razem poszli po rozum do głowy i nie serwują nam moralizatorskiej papki. Chociaż wszystko kończy się happy-endem, a przemowy bohaterów nie mają końca, zapamiętujemy raczej te najlepsze sceny.
Co innego liczy się w Crazy stupid love.
Jeśli poszukacie w necie jakichkolwiek informacji o tym filmie, prędzej czy później natraficie na dyskusje o relacjach Carell- Gosling.

Tak, są świetnie skonstruowane.
Przemiana zaniedbanego tatusia w kobieciarza jest zrobiona po prostu 'z jajem',są to w sumie najlepsze sceny filmu, a Gosling jako /fa/(ten skrót oznacza synonim męskości i dobrego smaku) jest niezwykle przekonujący.
Scenarzyści zmusili go do wypowiadania czasem zupełnie naiwnych pick-up lines, jednak emanuje od niego tak wielka pewność siebie i opanowanie, że brzmi to wtedy co najmniej jak ostatnie zdanie z Casablanki.



A co z resztą filmu? Przewijają się tam pewne wątki, część jest nawet całkiem ciekawa, część zanudza, i w sumie cała ta otoczka wychodzi na zero. Ten film ogląda się wyłącznie z ciekawości co będzie się działo w głównym wątku. A na dodatek kiedy okazuje się, że ten nieczuły i zawsze zdystansowany kobieciarz jest tak naprawdę w środku ciepły i kochany?
C'mon, przecież to marzenie prawie każdej kobiety.


W sytuacji kiedy granica między męskością i kobiecością powoli się zatraca, unisex staje się standardem, aktorzy pokroju Coopera, Jackmana i Goslinga ratują ostatkiem sił tę delikatną równowagę. No i jeszcze Bale, Hardy i Craig ale to już temat na inną rozmowę.


Podsumowując: włączamy film, przewijamy sceny które się dłużą, oglądamy z lekkim uśmiechem na twarzy i wyłączamy. Dobry schemat dla tego całkiem dobrego filmu.

czwartek, 13 grudnia 2012

Love actually

Od dłuższego czasu chciałem napisać o Kevinie....
Jednak nawet pisanie losowych zachętek do obejrzenia danego,a nie innego filmu wymaga szczypty rzetelności.
A ja Kevina oglądałem bodajże pare lat temu i nie pamiętam największych "smaczków", czy najlepszych momentów tego filmu.

Natomiast jakiś czasu temu w oczy mi się rzucił omawiany dzisiaj tytuł. Znałem go już od dawna, lecz jest na tyle dobry, że nie miałem nic przeciwko obejrzeniu ponownie. No i napisaniu Wam o nim.



I oto....tadam...robimy tydzień filmów szumnie zwanymi komediami romantycznymi.
(Chociaż moja męska duma w środku,gdy oglądam tego typu produkcje.)
Komedie oczywiście kończą się dla każdego happy-endem, w przeciwieństwie do życia czego niektórzy nie rozumieją.
No cóż, pewnie dlatego właśnie powstały. Pomijając to, że ten gatunek jest bardzo łasy na wplatanie lokowania produktu i promuje wyłącznie "ładne buzie" to czasem możemy znaleźć wśród tego stosu już nie powiem czego, prawdziwe perełki.
I właśnie je mam ochotę Wam zaprezentować.



Akt pierwszy.Scena pierwsza: "To właśnie miłość". (brr, mi się zimno robi, gdy czytam to w myślach)

W Love actually jest wg reżysera zawartych 10 historii, które postanowił naraz przedstawić, ew. odrobinę połączyć i sprezentować widzom. Dodatkowo okraszył je odpowiednimi piosenkami, zatrudnił dobrych aktorów i w ten oto sposób mamy naprawdę dobry film. Co prawda, gdybyśmy usunęli wszystkie sceny ze słowem "miłość" to pozostałoby minus 40 minut filmu, jednak ta papka jest całkiem zjadliwa nawet dla takich malkontentów jak ja.



Za co lubię Love actually? Za pare świetnych scen. Takich, które przemawiają do widza i sprawiają, że zaczyna chociażby współczuć bohaterom. Za ładną bajkę jaką nam serwuje. Że w pracy wyłącznie się romansuje, a smutni pisarze jeżdżą do Francji odzyskać równowagę. No i za pokazanie Londynu w taki sposób, że mogło to by być obojętnie jakie inne miasto. Coś czego Polacy jeszcze nie rozumieją kręcąc filmy osadzone w Warszawie.

Główne historie są żywcem zerżnięte z kanonów gatunku, jednak pare zabiegów kosmetycznych i dorzucenie drugoplanowych wstawek sprawia, że Love actually ogląda się tak znośnie. Podziwiam też dozę humoru przeplatanego z odrobiną smutnych scen. Wzbogacę trochę ten tekst i dorzucę wam pare klipów, byście mogli spróbować odrobiny tego czym was częstuję.



Taka dygresja na koniec. Love actually ląduje oczywiście w kategorii zwanej "do obejrzenia z drugą osobą", gdyż nakręci was na złudzenie, że każdy ma swoją drugą połówkę i jej znalezienie to cel w życiu, co jest złudną iluzją każdego filmu tego typu.
No i to, że Listy do M były na nim wzorowane więc jeśli wam się nie podobały to i protoplasta pewnie was znudzi. Ja jeszcze nie oglądałem Listów, i na razie się nie zapowiada.

sobota, 1 grudnia 2012

Skyfall - herbata jakiej dawno nie piłem

Już na długo przed premierą Skyfall wiedziałem, że to będzie dobry film. To cudowne uczucie towarzyszące mi od pierwszego trailera błogo uspokajało i wręcz koiło do snu.
Tylko czasem, gdy rano nie mogłem znaleźć herbaty Earl Grey,a pogoda była iście angielska narastał niepokój, czy przypadkiem nie przeceniam Sama Mendeza i jego wysiłków.

Pamiętając swoje podniecenie przed najnowszym Batmanem i następnie przybyły ponury zawód, porównywalny tylko z Bostońską Herbatką, gorączkowo szukałem resztek cejlońskich liści.
Gdzie zajrzeć? Puszka, torebka, a może Wczesna Szarość już się skończyła?

Nie, daleko jej do końca. Wystarczyło napocząć nowe opakowanie i znów poczuć charakterystyczny aromat.
Przekrwiona oczy doznają ulgi, powieki na chwilę mogą się przymknąć.
Z gardła wydobywa się niezbyt łagodny pomruk, gdy pierwszy łyk okazuje się jeszcze za gorący ale już przybliża unikalne doznania smakowe.

Otwarte opakowanie okazuje się kolekcją liści z innego regionu niż ten z którego czerpali poprzedni producenci.Okazuje się to zbawienne, gdyż niezaznajomieni z poprzednimi mieszankami nie poczują nawet różnicy.
Zmiana wprowadziła wiele potrzebnej świeżości, jednak nie zrywa 50-letniej tradycji. O dziwo postępuje zgoła na odwrót.
Okazuje się, że wcale nie była za gorąca, tylko ja wieczorem wchłonąłem pół litra lodów. Na dodatek bardzo słodkich i z różnymi dodatkami.

Nie wspominam już nawet o serwowanych mi owocowych herbatach będących tylko marnymi podróbkami prawdziwej herbaty. Tron chciało posiąść wielu. Wielu również było tylko marnymi kopiami.

Gryząc tosta utwierdzam się w przekonaniu, że nie piłem dawno nic tak dobrego. "Mieszanka iście idealna", dociera to powoli do mojego mózgu. Ale jeśli piję właśnie esencję herbaty rodem z kraju Królowej, to czy możliwe będzie stworzenie czegoś doskonalszego?
Obraz jaki widzę przez okno wydaje się wreszcie dobrze skomponowany, a tempo picia dobrane perfekcyjnie. Co lepsze, smakuje nie tylko mi, reszta świata też to chyba polubiła.

To będzie dobra partia.....Z tego co wiem sklepy już zamówiły więcej. Doskonała decyzja.
Wydaje mi się nawet, że zyska pewną złotą statuetkę za smak drugoplanowy. Trudno to opisać słowami. Polecam wam z całego serca, w imię Ojczyzny i Królowej.

niedziela, 18 listopada 2012

The Rock - Skała, Kamień, Głaz, Dwayne Johnson?

Końcówka lat 90 była dla kinematografii Hollywood cudownym czasem prosperity. Kręcone za niebotyczne pieniądze superprodukcje zawsze trafiały w gusta widzów, a aktorzy w nich grający zagościli w kinie na długie lata.
Podczas gdy ja i większość moich czytelników miała po parę lat, mało komu znany reżyser teledysków zaczyna realizować swoją pasję- reżyserię filmów pełnometrażowych, o ogromnym budżecie, zawsze z udziałem gwiazd i koniecznie powiewającą amerykańską flagą.

Jeśli czytaliście uważnie część poprzednich postów możecie zacząć podejrzewać o kim piszę.
Michael Bay, bo o nim mowa, w 1996 nakręcił The Rock - Twierdzę, kanon i wręcz schemat amerykańskich superprodukcji na następne lata. Z jednej strony ogromne zagrożenie, z drugiej niezdolni do działania najpotężniejsi ludzie w kraju. Pośrodku koniecznie przypadkowy bohater, zaangażowany w wątek uczuciowy, odnajdujący w sobie pokłady heroizmu i robiący rzeczy o które się wcześniej nie podejrzewał. Brzmi znajomo? Mam nadzieję.

Co sprawiło, że postanowiłem napisać akurat o Twierdzy? Stare, dobrej klasy aktorstwo. E Harris czy Sean Connery tworzą świetne kreacje aktorskie, a towarzysza im wyjadacze w postaci Davida Morrisa i Nicholasa Cage'a.
Film jeśli weźmiemy ograniczoną skalę wydarzeń trzyma się kupy. Śmieszy co najwyżej profesjonalizm komandosów kończący się w chwili starcia z niewyszkolonym intruzem.

Twierdza według mnie obok Armageddonu i Dnia Niepodległości to sztandarowy produkt Holywood,a oglądana powinna być najlepiej z Colą albo popcornem. Wymienione wyżej filmy nie są jakoś bardzo składaniające do przemyśleń po obejrzeniu, jednak mają w sobie to magiczne coś, sprawiające, że są nam bliskie jak jeansy. Niby je znamy, niby niczym nowym nie zaskoczą, ale i tak nie mamy nic przeciwko kolejnemu razowi.


PS: Jeśli tak jak ja jesteście fanami gier i graliście w Modern Warfare 2 po obejrzeniu sceny masakry w łaźni od razu coś wam zaskoczy. No chyba, że tylko ja mam tak dziwne skojarzenia growo-filmowe.

poniedziałek, 22 października 2012

Misja Afganistan - polski Generation Kill ?

Obecnie, by obejrzeć serial o co najmniej przeciętnym poziomie, zmuszeni jesteśmy do sięgnięcia po ofertę stacji prywatnych, najczęściej nawet nie udostępniających treści tak łatwo(czyt. w paśmie publicznym). Z drugiej strony jednak, logo HBO i pochodnych gwarantują przyjemne w odbiorze historie, z odpowiednio dużym budżetem, i co najważniejsze – przemyślane i bez kłującej w oczy żenady.

Tak się składa, że w dyskusji na temat interesujących seriali, o ile oczywiście nie jest się fanem TVN’owskich zrzynek z „zachodu” najprawdopodoniej padną takie tytuły jak Rodzina Soprano, Borgiowie, Californication, Prawdziwa Krew(już nie wspominając o popularanych ostatnio sitcomach pokroju How i met your mother czy Big bang theory. Co łączy tytuły o tak odmiennej i świeżej jak na czas ich premier tematyce? Oczywiście ambitny i z odpowiednim zapleczem producent- czyli wracając do meritum- prywatna stacja.

Czy więc dysponując budżetem giganta Canal+ , młodymi aktorami pokroju odtwórcy Fokusa , paroma znanymi twarzami i dziewiczą tematyką możemy spodziewać si ę przeboju?

Mówiąc po żydowsku. Jeden rabin powie tak, inny rabin powie nie.
Misja Afganistan to serial godny swojego tytułu. Próbujący walczyć o uznanie i bez skrępowania powielający schematy seriali obyczajowych. Pomimo scenariusza z „pazurem”, nie wspominając już o samym tle akcji, jak na razie serwuje się nam zlepek cynicznych uśmiechów Małaszyńskiego i problemów członków jego plutonu. Żaden nie jedzie z czystym kontem, czy wsparciem z Polski.
Dostajemy chociażby zatroskanego ojca, który zarabia na rodzinę, młodego chłopaka uciekającego od dziewczyny, syna z chorym na raka ojcem , ojca z problemami z córką. Wiem, że scenariusze trzeba z czegoś klecić, ale czy naprawdę cały kontyngent ma na głowie tyle problemów i co drugi nienawidzi Afganistanu? Dobry strzał w stopę Panie Reżyserze.

Podobnie wtrącany na siłę wątek damsko-męski, wyróznik polskich seriali. Pytam się prostymi żołnierskimi słowami- ku***, po co? Przykład Band of Brothers, Generation Kill, 9 Roty i wielu,wielu innych daje do myślenia i pozwala się skupić na przedstawionej na ekranie wojnie.

Link do fragmentu talk-show Wojewódzkiego podsumowujący polskie starania

Jeśli tylko w najbliższych odcinkach historia skupi się bardziej na działaniach polowych, a nie zabawach w bazie skłonny jestem odwołać swoje słowa i napisać sprostowanie jednak czuje, że nie będę do tego zmuszony. Oczywiście mogło być gorzej, więc z westchnienem ulgi zostawiam już za sobą scenariusz ciesząc się, że chociaż trochę walczą,a nie tylko gadają w kantynie i wspominają Dobrą Kochaną Ojczyznę ™.

Bardziej mnie ciekawi twórca ścieżki dźwiękowej. Dialogi jak to zawsze w polskim kinie są niesłyszalne na większości sprzętu. Ponadto w najdziwniejszych momentach atakują różne fragmenty utworów w stylu chociażby The Doors. Nie jest tragicznie, zawsze mogli nas bombardować Comą, gdyż Małaszyńskiemu, podobnie jak w Skrzydlatych Świniach towarzyszy Rogucki. Wtedy byłoby …..no zostawmy ten wątek również. Zdjęcia. Pomimo kręcenia ich na terenie kamieniołomu scenografowie odwalili kawał dobrej roboty. Co prawda lepianki z bliska wyglądają na dopiero co szpachlowane a deseczki w drzwiach są wycięte z iście laserową precyzją , ale posterunek kontyngentu na pierwszy rzut oka sprawia bardzo ładne wrażenie. Po kwiatkach z Jesteś Bogiem pozytywne zaskoczenie i mam tylko nadzieję, że w przyszłości nie zobaczę nigdzie w tle drzewek i grupki gapiów.

Edit:Drodzy Czytelnicy. Właśnie jestem po obejrzeniu 3. Odcinka , zaskakująco dobrego i rokującego na przyszłość. O dziwo fabuła zaczyna iść w dobrym kierunku, cała akcja nabiera głębi. Poraziła trochę sztuczność terenu rzekomego miejsca akcji –góry o wysokości 3600m , i widocznych w tle drzew no ale cóż…. Kamieniołom za to dla laika wygląda jak typowy afgański krajobraz, natomiast sprytnie wplecione sceny autentyczne doprawiają to średnio zjadliwe danie.

Jak na chwilę obecną Misja Afganistan to mój faworyt na polski serial roku. Tak, wiem, że wylałem przed chwilą na niego wiadro pomyj ale musimy go przyjąć jak najlepiej. To krok w dobrą stronę dla rodzimej kinematografii. Odważny i nowatorski pomysł, dawno tak nie zakrojona na szeroką skalę współpraca z Wojskiem i pokazanie jak to bardzo jesteśmy na tych nieprzyjaznych terenach „potrzebni”.

środa, 26 września 2012

"nie" Jesteś bogiem

Jesteś bogiem to film, dla którego specjalnie poszedłem do kina, chociaż od dawna unikałem tego miejsca i kombinowałem jak tylko można.
Poszedłem, po obejrzeniu scen za planu, z chęcią zjechania filmu, aktorów i scenariusza. Spodziewałem się dziwnie brzmiących dialogów i oderwania od ról. Filmu którego targetem byłyby komisje filmowe, a nie szeroka widownia i przez co filmu niknącego już z kin po tygodniu (Róża).

A jakim filmem jest historia grupy Paktofonika? Na pewno nieprawdziwym z historią. Wystarczy przejrzeć biografie zespołu w Internecie i już niezgadzają się nam fakty. Nie jest więc filmem biograficznym. Streszcza bogate w wydarzenia pare lat w jednym filmie, no cóż, takie jest prawo autora, szkoda tylko, że nagle każdy widz stanie się ekspertem w dziedzinie hip-hopu. Za zgodność z prawda Jesteś bogiem dostaje na samym wejściu minusa. Co jest dalej?


Dalej jest tylko lepiej. Punktuje zwłaszcza obsada. W poszczególnych scenach aktorzy świetnie naśladują oryginalne głosy i ekspresję sceniczną (świetne fragment Plus i Minus i Powierzchnie Tnące) sprawiając, że nawet żaden fan nie powinien się przyczepić.

Jesteś bogiem to średnio-dobry film. Takie 3 i pół. Pomimo starań aktorów poszczególne sceny nie wyrażają żadnej głębi, wyraźnie widać, że zabrakło jeszcze z pół godziny filmu na bardziej wyrazisty film. Wyraźnie widać kreowanie Piotra na nowego bohatera. Bohaterowie nie potrafią docenić prawdziwej pomocy(oczywiście filmowej, w rzeczywistości ich menadżer to podobno też cwaniak), nie prowadzą między sobą żadnych dialogów, widz jeśli nad tym się zastanowi odnosi wrażenie, że ich spotkania wynikają z łapanki, a nie rodzącej się przyjaźni.


Wspólne włamy i wizyty w mieszkaniach to za mało. Brakowało jakiejś szczerej sceny, gdzie wyrazili by swoje nadzieje i plany.
Ja rozumiem, że Ślunsk ich przygnębia,ale nie chcą nic zrobić by poprawić swój status materialny. Włóczenie się i jaranie blantów to nie rozwiązanie.

Zmieniając trochę temat.W kinie obok mnie były 2 grupy szkolne śmiejące się z każdego przekleństwa i komentujące większość scen. Brawo nauczyciele za wybór filmu. Chociaż w sumie dobrze, to trochę bardziej życiowe niż film o Papieżu. Kciuk w górę.

O ścieżce muzycznej nie ma co mówić. Właściwie nie istnieje. Utwory PFK to po prostu element spajający fabułę i niepojawiający się jako tło dla przedstawionych wydarzeń. A szkoda. Sądzę, że dałoby się poprosić grupy zaprzyjaźnione o udostępnienie utworów i stworzenie prawdziwie przełomowego filmu. O beznadziei blokowisk, wyrwaniu się do lepszego świata, rapowaniu o tym co ważne, a nie o tym, że "psy łapią za niewinność". Niewykorzystana szansa.


Sam filmowy wątek samobójstwa Magika uważam za nielogiczny. Reżyser nie zajmuje strony w sporze co spowodowało taki rozwój wypadków- choroba psychiczna czy problemy. Filmowy odpowiednik jest jednocześnie zagubionym marzycielem, wiecznie proszącym o pieniądze, jak i facetem, który stara sobie poradzić z wcześnie poznaną rolą ojca i żywiciela rodziny.
Po czym skacze, gdyż (mówię oczywiście o filmie) podczas Wigilii nie próbuje nawiązać urwanych relacji z żoną, a ta potem nie odbiera jego telefonów.
Świetny bohater do naśladowania.


Historia (jako tako przedstawiona) grupy zawartej Paktem przy dźwiękach z głośnika tak jak napisałem wcześniej nie jest wybitna.
To, że jest rewelacją na festiwalach świetnie pokazuje poziom naszego kina, które leży i kwiczy.
Żebracze budżety, niedokładność w kręceniu (filmowcy zostawili w filmie kolejno:antenę eNki,mikrofon w scenie ślubu, nową Astrę, plastikowe okna, złe plakaty), rozbuchane ekipy filmowe. Na dodatek nie chce pomóc nawet państwo, PISF rzuca twórcom ochłapy śmieszne w porównaniu z pomocą z czasów PRL.
Nie chcę gloryfikować starego systemu, ale jak na ironię wtedy nawet filmy reżyserów wrogo nastawionych do systemu miały większy budżet i zaplecze. Nie rozumiem tego zupełnie.


Na koniec klasyk,bo nawet z CGI mogłoby być gorzej:

poniedziałek, 24 września 2012

500 days of Summer - wiele dni Lata, nie miłości

Jakby tego nie ignorować, nadeszła już jesień. Dzień nie kończy się już o 22, by pobiegać przywdziewa się bluzę, a liście .... No sami rozumiecie.
Korzystając z atmosfery przemijania i melancholii warto obejrzeć coś z sercowego repertuaru.
Szukamy, szukamy, wreszcie trafiamy. 500 dni miłości brzmi przecież super.Pół tysiąca dni i nocy to mnóstwo czasu na związek, a miłość to już w ogóle cud, miód i bajka. I w tym momencie jesteśmy brutalnie uziemieni, to nie jest komedia romantyczna. Tłumaczenie mijające się z prawdą sugeruje słodki i banalny film, nie pewnego rodzaju dramat(spokojnie, nie taki jak Symetria albo Hamlet). 500 days of Summer zgniata nam serce, przegania motyle z brzucha, boleśnie prostuje ugięte kolana.


I bardzo dobrze. Dzięki temu jest to naprawdę dobry film, pełen scen do rozpamiętywania, paru piosenek do znalezienia i niezbędny w sytuacji kiedy znajomy/znajoma znajdzie się w dołku.
Zawsze lepiej jest pokazać, że ktoś ma gorzej.

Ale o co chodzi z tym całym Latem? Otóż scenariusz jest zbudowany wokół love-story Toma i Summer (Joseph Gordon-Levitt i Zooey Deschanel ), oraz przedstawia 500 dni znajomości. Od pierwszego spotkania do ostatecznego końca.
Prowadzony jest przy tym nieszablonowo. Poleciłbym ten film chociażby za montaż, bardzo pomysłowy i zmuszający nas do ciągłego skupienia. Dni mieszają się ze sobą, często pokazywane są niechronologicznie by lepiej przedstawić daną sytuacje. Montaże idealnych chwil przeplatają się ze sobą, by w końcu pokazać pierwsze zawody i sprowadzenia na ziemię.


Historia w której to Tom, a nie Summer jest poszkodowanym to wiadro zimnej wody na rozpalone pary, oraz marzycieli. Naiwny facet i pozbawiona skrupułów dziewczyna nie jest oklepanym schematem. Zwłaszcza kiedy jesteśmy świadkami ich relacji i widzimy jak świetnie do siebie pasują. Widzowie szczerze im kibicują, na przekór logice Summer, która przeminie w życiu Toma, tak jak udane lato.

Wielu zwraca uwagę na dzielone sceny. Pod koniec filmu narracja podąża bardziej za Tomem i ukazuje efekt rozmyślań każdej żywej istoty : rozmyślanie co by było, gdyby... Sceny nadzieje/rzeczywistość to ciekawy akcent, chociaż żadna rewolucja. Po prostu troska o detale.


Do obejrzenia zachęcam wszystkich, którzy nie znoszą prostych historii i lubią być zaskakiwani. Tu nie będzie księcia z bajki albo głupich kłótni i powrotów.
500 dni miłości to dobry film o pogodzeniu się ze stratą i przemijaniu. Z pewnością podsunie wiele trafnych wniosków.

The Hunger games -igrzyska, które warto obejrzeć

Pojęcie dyktatury i podziałów społecznych to szeroko eksploatowany temat, zdolny pomimo obecności od 1516 roku ("Utopia") wciąż być omawiany i przedstawiany w nowatorski sposób.
Niektórzy wręcz lubują się w rozmyślaniu jak już za pare, parenaście lat Rząd przejmie nad wszystkim kontrolę, podzieli ludzi według możliwości twórczych, sprowadzi niesprawiedliwość i oczywiście w głębi będzie przeżarty korupcją i nepotyzmem.
W wyniku kryzysów zostaniemy wtłoczeni do zamkniętych obozów, bez możliwości zmiany położenia i sprowadzeni do mało wykwalifikowanej siły roboczej.
Powieści i filmów tego typu jest multum. Ja polecę wam Philipa K. Dicka i Wellsa. Po znalezieniu ich dzieł z pewnością sięgniecie również po inne, mniej znane.


Ale oczywiście to nie post o "rychło" nadchodzących zmianach i niewolnictwie lecz o filmie. Filmie na kanwie książki. Niestety bardzo spłyconym, w wyniku czego pozbawieni jesteśmy szerszej otoczki filozoficznej i moralnej całej fabuły.
W pewnym sensie to dobrze. Igrzyska Śmierci z pewnością trafiają do widowni. Są zrobione dobrze, zmontowane przyzwoicie, i dla osoby który nie zna pierwowzoru całkiem nowatorskie.
Według wielu recenzentów dawno nie mieliśmy tak brutalnego i bezpośredniego filmu dla szeroko rozumianej młodzieży. Wylosowani spośród swoich dystryktów (podział społeczny o którym mówiłem) bohaterowie, zmuszeni do walki o przetrwanie na arenie nie cofną się przed niczym. Pomimo startu parami wiedzą, że wygrać może tylko jeden co sprawia, że kombinują, nieustannie polują i odwiecznie stoją przed dylematem : "kiedy zabić swojego towarzysza,czy jeszcze mi się przyda?". Przyznacie, że mało takich historyjek.


Jako wielkie tło fabularne stoi oczywiście wyzwolenie całego świata, pokonanie tyranii i stworzenie symbolu. Tu już nie ma żadnych rewelacji, gdybym chciał obejrzeć film o walce z systemem to bym obejrzał Człowieka z Marmuru.
Igrzyska to film akcji. Bardzo dobrej, chociaż czasem naciąganej akcji. Żałuję, że nie pociągnięto niektórych wątków dalej, chociaż mam nadzieję,że po sukcesie jaki odniósł wkrótce powstanie sequel, w przeciwieństwie do Eragona i Narnii, których ekranizacje umarły śmiercią naturalną.
Traktuje o przyjaźni, wierności i tych wszystkich wartościach, których wymaga się od literatury młodzieżowej. Przy okazji nie odrzuca grą wschodzących aktorów, natomiast kreuje całkiem dobre role (Katniss) . Do pomocy zatrudniono paru epizodycznych profesjonalistów, a przez chwilę po ekranie śmiga nawet Lenny Kravitz .


Po obejrzeniu filmu przeczytajcie książkę. Jeśli zrobicie na odwrót możecie się zawieść, tak jak zrobiło wielu fanów. Na całe szczęście sukces kasowy sprawił, że konieczne były dodruki więc Igrzyska znajdziecie teraz wszędzie. Oglądać i czytać !

piątek, 21 września 2012

Symetria, skrańcujesz bajerę, odgibiesz piętnastaka i będzie gicior ziomek.

Filmy,filmy,filmy.
W rankingach na najlepsze w historii, wysokie miejsca najczęściej zajmuje Zielona Mila : Link do rankingu Filmwebu
Film o czarnoskórym olbrzymie zdolnym paranormalne leczyć i wchłaniać zło, w sytuacji kiedy zostaje skazany na śmierć po niesłusznym oskarżeniu, zdobył wiele nagród i liczne grono fanów.
Nie zwracają oni na absurdalną ilość nielogiczności, denny scenariusz, Toma Hanksa z wiecznie jedną miną i chociażby to, że każdy widzi niesłuszność oskarżenia ale i i tak muszą go zabić. Takich filmów nie lubię. Są naiwne.


Zaskoczeniem ostatnich tygodni została dla mnie Symetria. Dzieło niskobudżetowe, ocierające się o pracę na koniec studiów, mimo to z paroma znanymi aktorami, tak samo jak Zielona Mila dzieje się w więzieniu pośród klawiszy i skazanych.

Dla głównego bohatera nowy świat jest szokiem. Nie jest wyidealizowanym magicznym murzynem, to inteligent, na dodatek źle rozpoznany podczas wizji rzekomy sprawca napadu i nieumyślnej śmierci. Absolwent studiów znajduje się w sytuacji zgoła odmiennej od dotychczasowej. Próby wyciągnięcia go z aresztu przed adwokata palą na panewce, a niegościnne środowisko więźniów zmusza do wiecznej walki.
By nie być "frajerem" główny bohater przechodzi przemianę i z uległego kota staje się w końcu poważanym "grypserem". Odrzuca nawet szybszą możliwość powrotu na wolność, gdyż świat z którym obcuje po prostu go wchłania. Nie w idiotyczny sposób kusi lub omamia. Po prostu "tu jest inaczej" jak mówią bohaterowie dramatu i w grę wchodzi nawet większe dobro.


W Symetrii nie ma naiwnych strażników. Są klawisze sprzedający osadzonym informacje kto "lubi dzieci" i próbujący również jakoś przeżyć, czasem sobie dogadzając. Przymykają oko na więzienne sądy i kontrabandę.
Symetria to z pewnością mocny film. Szary, przygnębiający, skłaniający do myślenia i budzący w nas obawę, że nas też to może spotkać. Zresztą bardzo dobrze zrobiony. Nagrany w stylu teatralnym, koniecznie bez happy-endu, ze sztywnym podziałem na sceny to prawdziwy dramat. Na dodatek z dobrze napisanymi i nagranymi dialogami, co przecież w polskich filmach jest niezwykle trudne, większość filmów i seriali jest niesłyszalna.


Jeśli jesteście już znudzeni cukierkowością i przesłodzeniem jakie panuje naokoło polecam Symetrię. To film na zbliżające się zimne wieczory.

niedziela, 16 września 2012

Cabin in the woods - czyżby typowy horror dla nastolatków?

W ostatnim komentarzu zamieszczona była prośba o więcej filmów zagranicznych. W porządku, dzisiaj nie będzie znęcania się nad rodzimą kinematografią. Zamieszczajcie więcej swoich komentarzy i piszcie do mnie na paulobor@interia.pl .Wszystkie wasze sugestie będą mile widziane.

Jeszcze niedawno zasypywani byliśmy kolejnymi produkcjami mającymi na celu zapędzić nas do ciemnych sal, dać się zamknąć i ... nie,nie zgładzić, lecz przepełnić strachem i napchać trochę kieszenie filmowców.
Filmy podsuwające nam kolejne kataklizmy (2012 ) , epidemie (Contagion) , czy armie zombiech (nie każcie mi wymieniać) mają oczywiście swoje podstawy w dawnych horrorach z lat 80. i 90. Produkcje te oparte były na lalkach, gęstej atmosferze tajemnicy i najczęściej młodych bohaterach odkrywających straszliwą zbrodnię.

Jak wszystko co masowe część z nich przepadła w zakamarkach dziejów, jednak część, z najlepszymi schematami, wciąż jest powielana. Jak wyjść z tłumu? Jak zaoferować coś nowego widzom karmionym wciąż tą samą nieświeżą (dosłownie) papką?



Tak, wreszcie mamy porządną kpinę z wszelakiej maści horrorów i kina młodzieżowego. Kpinę głęboko ukrytą, wręcz niezauważoną przez recenzentów i widzów.
W sytuacji kiedy jest brak wylewających się z ekranu gagów , a jedynie podsuwanie nam "materiału źródłowego" część patrzy na Domek w lesie jak na horror klasy C lub D.

A nawet jako horror jest całkiem niezły. Nie jest straszny, gdyż mało który horror naprawdę jest straszny, za to w paru momentach sprawia, że wyrzucilibyśmy popcorn w powietrze, albo dziewczyna siedząca obok złapała by nas mocniej za rękę. Wywołanie szoku działa o wiele sugestywniej, niż epatowanie zombie i blisko mu chociażby do REC'a.
Sama parodia też jest misternie zbudowana. Kolejny raz możemy zobaczyć tak oklepane postacie jak sportowiec-durna blondynka-nerd-cnotka ,że sami twórcy każą nam zwrócić uwagę jak bardzo ten motyw jest eksploatowany.
Podobnie dzieje się z innymi motywami, które łatwo znaleźć na stronach o "prawdach z horrorów" ,takich jak chociażby rozdzielanie się lub ucieczka przed kaleką. No i dochodzi oczywiście wiecznie jarający koleś z tekstami godnymi mędrca z gór, którego nikt nie słucha lecz łaskawie toleruje. Serio, znacie kogoś takiego?


Cała historia ciekawie przeradza się z zupełnie inny wątek, pojawiają się nawiązania do Resident Evila,a następnie jesteśmy uraczeni zupełnie niespodziewanych obrotem spraw. Serio, końcówka tego filmu to jeden z atutów Domku w lesie, a wyobraźni zazdroszczę scenarzystom. Nie będę psuł wam zabawy.

Cabin in the woods warto obejrzeć. Gra aktorska jest całkiem przyjemna, w jednej z ról Thor czyli Chris Hemsworth , nic nie żenuje ,o co niełatwo tak podchodząc do zagadnienia horrorów. Autorom udało się doskonale budowanie napięcia podczas najważniejszych scen i wplecienie pozornie reality-show w całą tą fabułę. Brawa dla reżysera za wreszcie ...świeże podejście do tematu filmu o umarlakach. Polecam



PS: W jednej ze scen pojawia się jednorożec i masakruje ludzi. Znak jakości za to.

sobota, 15 września 2012

Kompania braci - "dziadku, byłeś bohaterem?; -"nie,ale byłem w kompani bohaterów"

Dzisiaj bardziej serialowo. Obraz wyprodukowany przez HBO, przy budżecie 120 mln dolców, to całkiem porządne kino akcji. O ile za tasiemcami nie przepadam, to seriale wydawane w małych, ściśle określonych seriach są pewną gwarancją jakości. Po prostu w tych 10,czy 12 odcinkach muszą zmieścić wszystko i nie okaże się, że pomysł już się wypala.

Kiedy następnie okazuje się, że serial jest robiony przez ekipę Szeregowca Ryan'a , a dodatkowo filmowcy w jednym tylko odcinku odpalili więcej ładunków wybuchowych niż w całym powyższym filmie , na twarzy może zagościć tylko uśmiech.


Kompania braci to niewątpliwie ambitne kino. 10godzinna opowieść o żołnierzach z kompanii E ,jednej z najlepszych formacji II W.Ś. wciąga i przypomina te wszystkie lata dzieciństwa z wyidealizowanym obrazem wojny i chęcią bycia żołnierzem.
Serial jest zrobiony świetnie pod każdym względem. Począwszy od podkładu muzycznego, piekielnie dobrze komponującego się z wydarzeniami, skończywszy na efektach specjalnych wszelkiej maści.
Pomimo dobrania do ekipy naturszczyków gra aktorska reprezentuje wysoki poziom. Ani razu nie uśmiechamy się pod nosem lub wątpimy w rozterki moralne bohaterów. A tych jest bardzo wiele.
Scenariusz oparty na książce pod tym samym tytułem skupia się na losach dużej ilości żołnierzy z kompanii Easy. Jednak fabułę prowadzi mała ich garstka, akażdy odcinek to pewien wycinek całej historii. Najciekawsze zdarzenia, anegdoty, po prostu esencja danej chwili.
Dzięki temu nie jesteśmy przytłoczeni zbyt dużą ilością wątków, ale i nie mamy wrażenia, że cała wojna kręci się tylko wokół paru osób. Narrator nie pozwala nam spojrzeć za kulisy. Tak samo jak nasi bohaterowie (tu w znaczeniu podwójnym, kompania była nazywana bohaterską) nie wiemy kto nas ostrzeliwuje, kiedy przybędzie wsparcie i co z celem misji.


Po spędzeniu najlepszych lat młodości przed komputerem los 506 pułku znam już na pamięć. To bohaterowie większości filmów wojennych i gier. Nieważne co znacie, Szeregowca Ryan'a, Bitwę o Ardeny, najróżniejsze Medale i Call of Duty. Każda znacząca operacja w Europie gościła tych żołnierzy, stąd potencjał na scenariusz był naprawdę niezły. Oglądając serial i znając historię można czuć się jak w domu. Widzimy Normandię, walki o Carentan, słyszymy o Saint-Mere-Englise, kryzys podczas Market Garden i wreszcie zimowe walki pośród lasów ardeńskich. Kawał historii i drogi.

Ale Kompania braci to nie tylko wybuchy i akcja. To również ofiary, pytania o sens wojny i pokazanie braterstwa w trudnych sytuacjach. Chwała również za odcinek dotyczący sytuacji w Niemczech, obóz koncentracyjny i problemy z poradzeniem sobie po walkach.

Podsumowując.
Jeśli wciąż wam mało wojny albo jeszcze nie widzieliście Kompani Braci ,serdecznie polecam.

czwartek, 13 września 2012

Wyjazd integracyjny , kolejny wymiot komediopodobny

Po obejrzeniu co ambitniejszych filmów ostatnich lat ,nakręconych w tym pięknym kraju nad Wisłą ,już myślałem, że nic mnie nie zadziwi.
Tu na scenę wkracza Wyjazd integracyjny.


Nie mam zamiaru zgłębiać się w dorabianą na siłę ideologię filmu dotyczącą szeroko rozumianych wyjazdów i konferencji. Wyjazdów ,które jak wynika z materiałów prasowych to tylko chlanie, jaranie i szeroko rozumiana integracja.

Ja skupie się na walorach filmu. Po raz pierwszy od dawna nie oglądałem kompletnego dna. Pomimo pierwszego złego wrażenia Wyjazd wychodzi pod koniec na prostą i nawet kończy się w tonie refleksyjnym. Spore zaskoczenie jak na durną komedyjkę o pracownikach z korpo Polish Lody.
Tak, wystarczy przecież powiedzieć to na głos i już widownia się śmieje. Uwielbiam ten głęboki humor z przesłaniem.
Mimo paru przemyśleń dotyczących zaprzedania duszy firmie brak fabule wyraźnego kopyta i podłoża emocjonalnego. Raczej skupia się na pościgu Frycza i Karolaka (znacie moje zdanie o nim) za Glinką ,zresztą całkiem uroczo grającą. Cała triada napędza w teorii fabułę i sprowadziłaby ją do komedii romantycznej gdyby nie postać grana przez Tomasza Kota.
Na tle jednowymiarowych postaci i ciosów w serce widza w postaci granej przez Figurę wyróżnia się wyśmienicie i sprawia, że cały jego wątek jest całkiem strawny.


Reżyser niewątpliwie miał szerszą wizję filmu czego dowodem są wstawki z Norwegami, epizod Halamy, czy monolog Zbrojewicza, jednak nie wpływają one na ostateczny werdykt.
Czy Wyjazd integracyjny to zły film? Tak. Ale nie aż tak zły jak ocenili go recenzenci. Niewątpliwie najlepszy z najgorszych. Nie obraża naszego umysłu, nie wywołuje zażenowania i złości z racji marnowanego czasu.
Nie poleciłbym go nikomu ale pamiętajmy- mogło być gorzej.

niedziela, 9 września 2012

Stawka większa niż śmierć, niestety budżet mniejszy niż być powinien

Sam nie wiem od czego dzisiaj zacząć. Film Patryka Vegi ze scenariuszem Pasikowskiego wzbudził we mnie mieszane uczucia.
Dla tych co widzieli serial i byli jego entuzjastami (leci co jakiś czas w telewizji gdyby ktoś chciał się zainteresować) film będzie bolesnym przeżyciem. Kloss AD 2012 bywa żałosny , groteskowy i po prostu boli. Musimy go również bardziej rozpatrzeć jako film Vegi (autor przeboju Ciacho- ta dam !), niż Pasikowskiego. Sam scenariusz nie jest zły. Jest ciekawą wariacją na temat położenia Bursztynowej Komnaty i losu nazistów po upadku Trzeciej Rzeszy. Aż szkoda, że nie pociągnięto akcji w tym kierunku i nie wykorzystano dobrych aktorów ( Olbrychski, Karewicz, Mikulski) do zagrania więcej scen.
Zamiast tego mamy Kota, Żmudę-Trzebiatowską (iście Oskarowa rola) i Adamczyka (broni się dobrze nasz Karol vel Papież vel Chopin vel Lars Rainer). No i ....uwaga...
Mecwaldowskiego i Karolaka!

W iście Hollywoodzkiej historii(ale nie oprawie), mamy zarówno wielką miłość, tajemnicę, skarb i oczywiście powrót bohatera na scenę.
Film wreszcie nie jest do końca przegrany. Broni się i nawet próbuje odpowiadać ogniem. Co jakiś czas wręcz pluje ,jednak nie zmienia do faktu, że na koniec i tak nie trafia i pada na deski.
Wg mnie mógł tu trochę zawinić budżet. W sytuacji kiedy epopeja narodowa : Bitwa Warszawska , ma mniejszy budżet niż film prywatnego zachodniego reżysera bez zaplecza państwa, musi być trudno kręcić komercyjne filmy bez ogromnej ilości product placement i darmowych plenerów w sercu Warszawy.
Boli wiele rzeczy. Począwszy od wybuchów (jest ich całkiem sporo) ,poprzez efekty specjalne, kończąc na komputerowych. Czy naprawdę Tomasz Bagiński nie mógł zaofiarować pomocy i stworzyć pare ładnych animacji w wolnej chwili? Eh...
Ona już wie, że kiepsko gra.


W sytuacji kiedy mamy do czynienia z filmem wojennym przydałoby się trochę plenerów i walk. Biedna i stara wersja serialowa tu broni się doskonale, wzbudzała o wiele więcej napięcia i emocji
Film rujnuje według mnie duet Kot-Trzebiatowska. Większość żenujących scen jest właśnie ich zasługą. Naprawdę nie było innych, dobrych aktorek? Na dodatek gra 17-latkę (sic!!!). Jak chcecie zobaczyć 17-latkę wpiszcie sobie w google "Sara- Agnieszka Włodarczyk". Tak powinna wyglądać postać Elzy.

Z niecierpliwością czekam na kolejny płód Patryka Vegi. Jedynym plusem jest postać młodego Brunnera w roli Adamczyka . Nie ratuje filmu ale miło widzieć, że nie jest beznadziejny.

Kac Wawa , ale bardziej pasuje kac-kupa

Dorwałem się do paru polskich produkcji ostatnich miesięcy, które z lubością właśnie oglądam. Z racji wczorajszego melanżu uznałem, że na pierwszy ogień pójdzie zaista kaszanka - Kac Wawa.
W końcu ten jakże oryginalny i niczym nie skopiowany na chama znikąd tytuł filmu powinien świetnie pasować do obecnych podczas podczas kaca nieodłącznych towarzyszy :
kac-beki i kac-humoru.

Rzadko odwołuję się do ocen na Filmwebie, jednak ......ocena 1,7 coś znaczy. Zważywszy nawet na to, że mnóstwo trolli daje mu 9 i 10 po czym wywołuje dyskusję na temat wartości filmu i to , że już czekają na wersję BR. Ocena 1,7 na 10 to spory wyczyn. Chylę czoła.
Żarty żartami ale Kac Wawa to chłam. Kawał ścierwa bez wartości. Tu nawet nie chodzi o to, że film jest głupi, źle zrobiony, odmóżdża albo żenuje. Go nie ma sensu oglądać. Po prostu.

Ok, w zamierzeniu to miał być film rozrywkowy idealny do pójścia z kumplami na piwko albo do odpoczynku po ciężkim tygodniu pracy. Ale dejm, jak można wypuścić twór filmopodobny ze szczątkami scenariusza, brakiem logiki, i uwłaczający aktorom? Już nawet pomijam to , że pierwsze minuty filmu to gównianie prowadzona kamera, przypominająca sposób w jaki amatorzy jak ja kręcą coś komórką, a gra aktorska Szyca i sposób prowadzenia "dialogu" sprawia , że widzowie już wiedzą, że wdepnęli. Pomijam też kwiatki w stylu "główny bohater- agent CBŚ, jego kumpel -diler prochów ze Śląska".
Pominę również obecność Pałacu Kultury w co drugim ujęciu, tak jak to ,że bohaterowie sikają w filmie na Palmę ,gdyż jak stwierdzają "zawsze po pijaku trzeba znaleźć drzewko", oraz to ,że jedyne zdjęcia plenerowe kręcono na Starym Świecie i Marszałkowskiej.
Główny bohater filmu- limuzyna xxl. Zobaczycie ją wiele razy.

Aż żal wspominać również o braku, lub namiastce scenariusza lub zrzynkom z Kac Vegas. Nasi aktorzy starają się jak mogą, ale chyba część czuła, że coś tu nie gra. Poza tym....musieli widzieć film przed premierą, współczuję im konieczności ponownego obejrzenia go z mediami w trakcie premiery.
Dobra. Żeby nie było, że tylko narzekam. Z chęcią oceniłbym coś na tak, i docenił walory, ale naprawdę ich tu nie ma. Jeśli ktoś uważa inaczej- proszę o kontakt. Z chęcią poznam osobę która ma ulubioną scenę albo dialog z Kac Wawy. Może po prostu mam złe nastawienie?


PS: Zapomniałem wspomnieć, że wpada tu również na moment Karolak i Koterski. Niestety żaden z nich nie ma nawet najmniejszego wpływu na fabułę, ich występy nic nie oferują i spokojnie film można by wyciąć z połowy scen i tak byłby taki sam. Pacjent umarł.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Snatch - Przekręt ,co tu więcej mówić


Poprzedni post był dowodem na to żeby nie pisać czegokolwiek po pijaku. Ale pośmiać się można.


Guy Ritchie, twórca najnowszych Sherlocków i filmu Rock'N'Rolla, były mąż Madonny z przyjemnością spłodził pare filmów o "życiu" gangsterskiego półświatka Londynu.Jego powieści pełne są podejrzanych transakcji z Rosjanami, starszych gości rządzących z tylnej kanapy limuzyny, mocno zarysowanych postaci które na długo pozostają w pamięci (jak eks-Specnazowcy z RocknRolla)


Przekręt opowiada nam jak to zwykle u Ritchiego pare nakładających się na siebie historii o podobnych celach i planach. Z jednej strony walki bokserskie, oczywiście nielegalne, z drugiej poszukiwania wielkiego diamentu. Opowieść lekka łatwa i przyjemna. Osobom jarającym się brytyjskim akcentem dodatkowo zapewnia doznania słuchowe.
Guy Ritchie to taki odpowiednik Jeremy Clarcksona pośród reżyserów. Nie robi filmów pod publiczkę, zamieszcza to co sam lubi, bawi się z widzami prowokując ich jeszcze stereotypami dotyczącymi Cyganów lub podrzucając pare żartów o mowie Niemców.

Ale ni dajcie się zwieść. No cóż, role nie wymagały od aktorów wspięcia się na jakiś mistrzowski poziom, jednak jest całkiem przyzwoite. I naprawdę miło było widzieć te wszystkie epizodyczne role jakich w filmach Ritchiego jest mnóstwo. Wydaje się, że reżyser wręcz kreuje świat przedstawiony w filmie ( teoretyk sztuki filmowej mógłby wam pewnie zrobić wykład o tym, że tak jest zawsze) , a my jako widzowie z chęcią się w niego zagłębiamy. Podobały mi się pewne zabiegi reżysera by tę papkę nam uatrakcyjnić, chociażby połączenie sceny pościgu za jednym z bohaterów z jednoczesnymi scenami pościgu za zającem. Polecam, jedna z niewielu ciekawszych scen.



Jednak Snatch to przede wszystkim smaczny fast food. Film idealny do chipsów albo coli. Łatwo przechodzący przez organizm, nie zostawiający śladu. Jeśli chcesz się pobawić w gangsterkę i chcesz "zobaczyć" jak to ma wyglądać to proszę bardzo. Tylko potem nie napadaj na monopolowy czy coś.

środa, 29 sierpnia 2012

Wyspa tajemnic, thriller z "ciekawym" zakończeniem - oto cały opis

Tak, serio. To będzie chyba najkrótszy post na tym blogu. Zaciekawiony obejrzałem Shutter Island i wiecie co? Film nie licząc sceny duchowej rozmowy DiCapria (całkiem dobra rola,to muszę przyznać, wyuczył się robić zdziwione miny) ze swoją ukochaną jest całkowicie przeciętny i niewybijający się z tłumu. Taki dobry średniak. Nie żałujesz, że obejrzałeś, ale przechodzi całkowicie obok Ciebie.
Przywyknijcie, zobaczycie taką minę o wiele częściej w trakcie projekcji.

Szczerze powiem. Z całego filmu zapamiętałem tylko motyw przewodni przewijający się w tym fragmencie : (przy okazji to ta scena o której mówiłem)

Poza tym film nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Wybaczcie tyle hejta ale głupio coś oglądać 2 godziny by w końcu odkryć oklepany i przedstawiany już dziesiątki razy scenariusz. Oto cała Wyspa Tajemnic. Tajemnica jest jedna. Aktorów wielu. Mindfucków zero jeśli logicznie myślicie. Chciałbym wspomnieć o dobrzej grze aktorskiej ale jest trudno, bo jest po prostu dobra, a każdy , w tym ja, woli krytykować niż chwalić. Broni się partner głównego bohatera, tak samo jak garść epizodycznych postaci. Brak dziur w scenariuszu, nie licząc samego scenariusza.


Niezbyt zachęcam. Zabija czas, nic więcej.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Expendables 2, czyli tona masy, pare ton ładunków wybuchowych i parenaście tysięcy sztuk amunicji

Niezniszczalni. Chociaż w oryginale tytuł brzmi "spisani na straty" albo "zbędni" , polskie tłumaczenie w pełni oddaje ducha tej nawołującej do miłosierdzia i pokoju produkcji.
Pomijając walory moralne lub estetyczne, ewentualne wzbogacenie wnętrza i zastanowienie się nad problemami dzisiejszego świata, jestem pełen podziwu dla tego grona aktorów. Najstarsi z nich mają po 65 i 66 lat ,a reszta z pewnością też już nie zagości w umysłach dzieci. Ale mimo to powstali ze starczych fotelików, wzięli się za siebie i nagrali przyzwoity bezmózgi film akcji.
Po prostu niezniszczalni.


Jeśli widzieliście pierwszą część to w zasadzie nie zobaczycie nic nowego. Więcej gwiazd kina lat 80. i 90. ,więcej wybuchów, więcej onelinerów. Przy czym film jest zrobiony z o wiele większym "jajem" o czym świadczą chociażby liczne nawiązania do klasyki tych wszystkich filmów klasy B i C. Główny przeciwnik nazywa się Vilain(czyli prawie jak łotr po angielsku, cóż za oryginalność), bohaterowie przerzucają się znanymi z poprzednich filmów tekstami,a Chuck Norris wyskakuje w najdziwniejszych miejscach przy muzyce z "Dobrego,złego i brzydkiego",klasyki westernu.


Ocenianie czy jest to dobry,czy zły film jest naprawdę trudne. Nagrany kamerą Panavision(taką samą nagrywano 20 lat temu), zawierający kosmiczne ilości absurdu i kompletnie nielogiczny ma właśnie taki być. Takie były założenia i z pewnością realizacja ich wyszła o wiele lepiej niż w pierwszej części. Tu nikt nie będzie miał wątpliwości, że film cokolwiek udaje. Niezniszczalni napinają stare muskuły, walą przeciwników po gębach i strzelają ,nigdy nie zmieniając magazynków.



Cieszy mnie ich forma. Szkoda, że nasze ikony lat 90. ukrywają się w serialach, reklamach, ewentualnie prowadzą teatr i zniknęli z kina. W czasach komedii o poziomie poniżej dna i mułu potrzeba takiego przypomnienia. My również mieliśmy filmy o których zapominamy, a które nagrane w innych krajach byłyby klasykami na całym świecie. Kroll, Sara, Nic Śmiesznego, Psy, Samowolka , Killer, Reich, Sztos, Demony Wojny, Ekstradycja, Dług. Filmy czasem średnie, czasem mierne, czasem kultowe. Jednak po zebraniu grupy aktorów, których one wypromowały moglibyśmy znów nagrać coś dobrego. Bez product plamentów, bez pokazywania warszawskich kawiarni i restauracji ze wszystkich stron.

piątek, 24 sierpnia 2012

Incepcja ... - musimy iść głębiej !

Swoich czytelników (całych trzech) mam za inteligentnych ludzi. Za osoby chcące się rozwijać, czasem obejrzeć prowokujący film, a nawet jeśli odprężyć się umysłowo,to również przy pewnego rodzaju mentalnej rozrywce.

Jeśli któreś z was jeszcze nie obejrzało Incepcji muszę zapytać... Jak do cholery to się mogło stać?


Dwa lata po premierze kolejnego filmu Dolana możliwość obejrzenia go wciąż cieszy mnie jak małe dziecko. Incepcja ,będąca połączeniem 3 gatunków (heist movie, psychologicznego i akcji ) jest przede wszystkim wspaniałym widowiskiem dla oczu i uszu. Pomimo spotkania się paru osób z negatywną reakcją na soundtrack wciąż stawiam go na piedestale. Zwłaszcza kiedy się zna film na pamięć i błyskawicznie dopasowuje słyszane kawałki do poszczególnych scen.
Mając teraz przed sobą klawiaturę właściwie trudno mi cokolwiek napisać. Jeśli macie do autora tego tekstu jakiekolwiek zaufanie po prostu teraz, w tej chwili poszukajcie fragmentów na YT albo zdobądźcie film w jakikolwiek znany wam sposób.

Obejrzenie wersji z lektorem na TV się nie liczy. Nie ogląda się filmów z lektorem. Albo uczycie się angielskiego i wychwytujecie smaczki zawarte w wielu filmach ,albo szukacie ang napisów ,jeśli jesteście wzrokowcami jak ja. W najgorszym wypadku polskie napisy. Inaczej komedie są nieśmieszne, a filmy z dialogami nie oddają pełni emocji i uczuć.
Już jakiś czas temu chciałem tak komuś powiedzieć.

Wracając do tematu. W wielu memach jeśli mamy do czynienia z pewnego rodzaju wielowarstwowością występuje słowo Incepcja, pomimo ,że jest to błąd. Samo pojęcie Incepcji to podłożenie po prostu komuś pomysłu,idei. I właśnie to robi ten film. Tak samo jak podczas sytuacji gdy kłamstwo najłatwiej oprzeć na drobince prawdy, dzieło Nolana na podstawie paru znanych każdemu sytuacji konstruuje cały świat.
Możemy to porównać tylko do oglądania po raz pierwszy Matrixa ,albo Fight Cluba. Po seansie nachodzą nas przemyślenia, chcemy dyskutować o scenach , lub po prostu rozkminiamy dwa dni o co chodziło i gdzie jest haczyk. Incepcja oglądana za pierwszym razem może pogubić. Dopiero wraz z kolejnymi wyjaśnieniami jasne dla nas stają się widziane wcześniej sceny lub zachowania. Ważny jest każdy detal.
Scena zamykająca-majstersztyk. Tak samo sceny z zerową grawitacją i efekty specjalne.


Ale Incepcja to nie tylko robienie nam mindfucka (dosłownie) i sceny akcji. Za siedmiowarstwową opowieścią kryje się sprawnie wplecione love story. Jedno z lepszych jakie widziałem w życiu. Smutek ,radość, zawiedziona nadzieja. W podsumowaniu jest nawet zmaganie się ze sobą, pokonanie pewnego rodzaju słabości i przezwyciężenie długo skrywanej obawy o stracie.


Podsumowując. Nie widzieliście? Obejrzyjcie. Nie podobała się? Przemyślcie wiele scen i spróbujcie tym razem podążać za akcją a nie spoglądać na drugą osobę mówiąc "już się pogubiłem/pogubiłam". Jeden z niewielu filmów dla których dałbym sobie skasować część pamięci by zapomnieć o Incepcji. Po czym obejrzeć ją wtedy znów po raz pierwszy....
"You're waiting for a train..."